2Sep

Ekskluzywny fragment zrujnowanego!

instagram viewer

Seventeen wybiera produkty, które naszym zdaniem pokochasz najbardziej. Możemy zarabiać prowizję za linki na tej stronie.

zrujnowany przez Paulę Morris

Big Honcho Media

Prolog

Nowy Orlean, lato 1853 roku. Żółta gorączka pustoszy ruchliwe miasto portowe. Dzwony biją za dusze zmarłych. Łodzie na rzece Missisipi poddaje się kwarantannie, ich ładunki pozostawia się do zepsucia, a ich załogi powalają choroby. Przed końcem lata umrze osiem tysięcy ludzi. W mieście żółta febra znana jest jako choroba nieznajomego. Imigranci — Włosi, Grecy, Niemcy, Polacy, nowo przybyli z wielkich miast Nowego Jorku i Bostonu — nie mają odporności na gorączkę. Irlandczycy, którzy przybyli do Nowego Orleanu, aby uciec przed straszliwym głodem, wkrótce padają ofiarą, umierając w ciągu tygodnia od pierwszego złowrogiego chłodu. W ciągu dnia ulice są puste. Nocą w całym mieście odbywają się masowe pochówki. Cmentarze wypełnić; trupy leżą gnijące w stosach, puchnące w słońcu. Grabarzy są przekupywani alkoholem, aby ignorować zgniły zapach i kopać płytkie rowy dla ciał biednych. Czarna populacja Nowego Orleanu – niewolnicy i wolni kolorowi ludzie – wydawały się w dużej mierze odporni, ale w sierpniu 1853 roku nawet oni zaczynają poddawać się. Bogate rodziny rodzime – kreolskie i amerykańskie – cierpią tak samo jak biedni imigranci.

click fraud protection

Ozdobne grobowce na otoczonych murem cmentarzach, słynnych Miastach Umarłych Nowego Orleanu, wypełniają matki i ojcowie, córki i synowie. Na Cmentarzu Lafayette, w nowej, amerykańskiej części miasta, każdego wieczoru przy bramach pozostawia się ciała. Nie ma miejsca na pochowanie tych nieznanych zmarłych, a wiele zwłok jest spalonych.

W ostatnim tygodniu sierpnia, w środku nocy, grupa mężczyzn otwiera bramy na cmentarzu Lafayette przy Szóstej Ulicy i przy świetle pochodni udaje się do imponującego rodzinnego grobowca. Wcześniej tego popołudnia w skarbcu umieszczono dwie trumny ofiar żółtej febry, obie z tej samej rodziny, po jednej na każdej z długich, wąskich półek. Zgodnie z miejscowym zwyczajem trumny powinny być zamknięte za ceglanym murem na rok i dzień. Ale trumny wciąż są rozpieczętowane. Mężczyźni zdejmują marmurowy talerz, zakrywając usta, dławiąc się zapachem rozkładających się w upale ciał. Na górną trumnę wsuwają zasłonięte zwłoki, po czym szybko wymieniają talerz.

Następnego dnia grób zostaje zapieczętowany. Rok później mężczyźni wracają, by przebić się przez cegły. Dwie rozpadające się trumny są wyrzucane, a kości zmarłych pokryte ziemią w jaskini, jamie na dnie skarbca. Nazwiska pierwszych dwóch zwłok pochowanych w skarbcu, który straszny sierpień są wyryte na apelu grobu zmarłych. Nie ma imienia trzeciego zwłok. Tylko mężczyźni, którzy umieścili ciało w grobowcu, wiedzą o jego istnieniu.

Rozdział 1

Po południu, gdy Rebecca Brown przybyła do Nowego Orleanu, lał ulewny deszcz. Kiedy samolot opadał przez szare chmury, widziała tylko gęste bagna na zachód od miasta. Przysadziste cyprysy wystające z podwodnych gajów, do połowy zanurzone w smaganej deszczem wodzie, upstrzone śnieżnymi czaplami. Miasto było ze wszystkich stron otoczone wodą — bagnami i zalewami; przy słonawym jeziorze Pontchartrain, gdzie pikowały pelikany, a wąska grobla, najdłuższy most na świecie, łączył miasto z odległym północnym brzegiem; i, oczywiście, przez krętą rzekę Missisipi, powstrzymywaną przez porośnięte trawą tamy.

Jak wielu nowojorczyków, Rebecca niewiele wiedziała o Nowym Orleanie. Ledwie słyszała o tym miejscu, dopóki nie uderzył huragan Katrina, kiedy to było co wieczór w wiadomościach – i nie były to wiadomości, które sprawiały, że ktokolwiek chciał się tam przeprowadzić. Miasto zostało zdziesiątkowane przez powódź, wypełniając się jak misa po przerwaniu wałów przeciwpowodziowych. Trzy lata później Nowy Orlean wciąż wydawał się miastem w ruinie. Tysiące jej obywateli nadal mieszkało w innych częściach kraju. Wiele z jego domów wciąż czekało na wypatroszenie i odbudowę; wiele zostało zburzonych. Część z nich była jeszcze zapchana przemoczonymi meblami i zawalonymi dachami, do których wejście było zbyt niebezpieczne, czekając na właścicieli lub lokatorów, którzy nigdy nie wrócili.

Niektórzy mówili, że miasto – jedno z najstarszych w Ameryce – nigdy nie podniesie się po huraganie i wzbierającej wodzie, która nastąpiła po nim. Powinno zostać opuszczone i pozostawione, aby powrócić na bagna, kolejną równinę zalewową potężnej Missisipi. „Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś tak śmiesznego” – powiedział ojciec Rebeki, który był wzburzony, niemal zły, ilekroć tego rodzaju opinia została wyrażona w telewizyjnym kanale informacyjnym. „To jedno z największych amerykańskich miast. Nikt nigdy nie mówi o opuszczeniu Florydy, a tam ciągle pojawiają się huragany. – To jedyne wspaniałe miasto w Ameryce – powiedziała mu Rebecca. Jej ojciec może przewrócić oczami, ale nie będzie się z nią kłócił: nie było o co się kłócić. Według niej Nowy Jork był właściwie centrum wszechświata. Ale teraz była tutaj — leciała do Nowego Orleanu na miesiąc przed Świętem Dziękczynienia. Miejsce, w którym nigdy wcześniej nie była, chociaż jej ojciec miał tu starą przyjaciółkę — jakąś damę o imieniu Claudia Vernier, która miała córkę Aurelię. Rebecca spotkała ich dokładnie raz w życiu, w ich pokoju w hotelu w Midtown. A teraz została zabrana ze szkoły pięć tygodni przed końcem semestru i wysłana setki mil od domu.

Nie na jakieś przypadkowe, zaimprowizowane wakacje: oczekiwano, że Rebecca będzie tu mieszkać. Przez całe sześć miesięcy. Samolot przebił się przez rzadkie chmury, Rebecca zmarszczyła brwi na własne niewyraźne odbicie w oknie. Jej oliwkowa cera wyglądała blado jak zimą w tym dziwnym świetle, jej plątanina ciemnych włosów okalająca wąską twarz i coś, co jej ojciec nazywał „zdeterminowanym” podbródkiem. W Nowym Jorku jesień była niesamowita: z okna jej sypialni Central Park wyglądał na płonący, niemal płonący żywymi kolorami umierających liści. Tutaj wszystko na ziemi wyglądało na wilgotne, matowe i zielone.

Rebecca nie próbowała być trudna. Zrozumiała, że ​​ktoś musi się nią zaopiekować: jej ojciec — który był konsultantem technicznym o dużej mocy — musiał: spędziła miesiące w Chinach w interesach, a miała piętnaście lat i była za młoda, by zostawić ją samą w mieszkaniu w Central Parku Zachód. Zwykle, gdy jechał do pracy, pani. Horowitz został. Była miłą starszą panią, która lubiła oglądać wiadomości z kanału 11 w telewizji z podłączoną głośnością głośno, a kto irracjonalnie martwił się, że Rebecca je w nocy owoce i bierze prysznic zamiast? łaźnia. Ale nie. To było za długo dla pani. Horowitz ma zostać, powiedział jej ojciec. Wysyłał ją do Nowego Orleanu, do miejsca, które wciąż wyglądało jak strefa wojny. W telewizji trzy lata temu widzieli Gwardię Narodową jeżdżącą w pojazdach opancerzonych. Niektóre dzielnice zostały całkowicie zmyte. – Burza była dawno temu – a poza tym będziesz mieszkać w Garden District – powiedział jej. Siedzieli w jej sypialni, a on wybierał w 6
postrzępione brzegi jej kremowej kołdry, nie rzucające się w oczy Rebeki. „Wszystko jest tam w porządku – nie zalała. To wciąż piękna, stara dzielnica. – Ale ja nawet nie znam cioci Claudii! – zaprotestowała Rebecca. – Ona nie jest nawet moją prawdziwą ciocią! – Jest naszą bardzo dobrą przyjaciółką – powiedział jej ojciec napiętym i napiętym głosem. - Wiem, że dawno jej nie widziałeś, ale z nią i Aurelią będziesz się dobrze dogadywał.

Wszystko, co Rebecca pamiętała o ciotce Claudii, to brzęczące bransoletki, które nosiła, i intensywnie zielone oczy. Była dość przyjazna, ale Rebecca została przepędzona po kilku minutach, żeby dorośli mogli porozmawiać. Ona i Aurelia, która była wtedy małą dziewczynką, siedmioletnią i bardzo uroczą, spędziły resztę wizyty bawiąc się lalkami Aurelii w hotelowej sypialni. I to byli ludzie — ci nieznajomi — z którymi Rebecca miała mieszkać przez sześć miesięcy? „Claudia jest moją najbliższą rodziną — wiesz o tym. Wszystko załatwione. Koniec dyskusji. – Nie było żadnego początku dyskusji – poskarżyła się Rebecca. Ponieważ jej matka zmarła, gdy Rebecca była mała, i ponieważ nie miała dziadków ani prawdziwej rodziny, ona i jej tata zawsze tworzyli zgrany zespół — Brown, Partia Dwojga, jak często żartowali. Teraz, nagle, dlaczego zachowywał się w tak arogancki sposób? „Nigdy nie spytałeś mnie, co myślę. Po prostu mnie gdzieś wysyłasz... gdzieś niebezpieczne. Nie słyszałeś o zbrodni w Nowym Orleanie? A w tym roku były jakieś dwa inne huragany!”

– Och, Rebecco – powiedział jej ojciec, a jego oczy zaszły łzami.

Całe jego ciało opadło, jakby zamachnęła się na niego. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Jego głos był miękki. „Sezon huraganów się skończył, kochanie. Obiecuję, że nie pozwolę, aby stało się ci coś złego. Nie teraz, nigdy. – Och, tato – powiedziała Rebecca, a słowa przytłumione było jego ramieniem. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wcześniej tak się zachowywał. Zdarzało się, że jej ojciec milczał i zamyślił się, po prostu siedząc w mieszkaniu, wpatrując się w zdjęcia matki i wyglądając na przygnębionego, ale nie pamiętała, żeby płakał. „Tak naprawdę nie martwię się o złe rzeczy. To poprostu... Nie chcę opuszczać tego mieszkania, moich przyjaciół, szkoły i wszystkiego innego, tylko po to, żeby pojechać gdzieś pomieszanym i dziwnym. To może być naprawdę nudne”. „Mam nadzieję, że oboje mamy bardzo nudne sześć miesięcy”, powiedział. Odsunął się od niej i obdarzył ją zmęczonym półuśmiechem. „Uwierz mi, nuda byłaby dobra”. Nuda była dokładnie pierwszym wrażeniem Rebeki o prawie pustym lotnisku Louisa Armstronga. Zastanawiała się, czy zdoła zobaczyć w tłumie ciotkę Klaudię i Aurelię, ale wychodząc z bramy, słuchając donośnego jazzu grającego w całym terminalu, Rebecca natychmiast je zauważyła. Nie sposób było ich przegapić, pomyślała, czując, jak ściska jej serce. Claudia była ubrana w coś w rodzaju cygańskiego kostiumu, w tym jasną chustę na głowę i gigantyczne srebrne kolczyki w kształcie kół. Miała ciemniejszą karnację, niż Rebecca pamiętała, a jej oczy miały dziwną morską zieleń, a jej wzrok rzucał się wokół jak ptak. Aurelia wyrosła — miała teraz dwanaście lat — w okrągłego cherubinka, z rozczochranymi ciemnymi lokami związanymi w kucyk. Ona

była ubrana o wiele bardziej formalnie niż jej matka: czarną spódnicę w kratę, czarną wełnianą marynarkę ozdobioną złotym herbem, białe podkolanówki i sznurowane buty. To musiał być mundurek szkolny Temple Mead Academy, do szkoły, do której miała uczęszczać Rebecca. Mundur był jeszcze gorszy, niż sobie wyobrażała. Jej przyjaciele z liceum Stuyvesant umarliby ze śmiechu, gdyby zobaczyli ten elegancki strój, nie wspominając o cygańskim przebraniu ciotki Claudii w stylu Halloween. Jeśli tak nosili się tu ludzie na co dzień, zastanawiała się Rebecca, jak wyglądali na Mardi Gras?

Przeszła tak wolno, jak to możliwe, przez wyjście bezpieczeństwa i trzepotała najmniejszą falą w kierunku ciotki Claudii. Twarz ciotki pojaśniała. "Tutaj jest!" – powiedziała, sięgając po wylewne, wstrząsające biżuterią uścisk, gdy Rebecca się zbliżyła. Pachniała lawendą i czymś wędzonym i wschodnim, jak kadzidło, a może zwęglonymi pałeczkami satay. "Kochanie, spójrz na siebie! Urosłeś taki wysoki! - Tak - powiedziała Rebecca, nagle nieśmiała. Tęsknota za domem ścisnęła jej żołądek: przez wiele miesięcy mieszkała w obcym domu z tą dziwną kobietą, którą ledwo znała. W Nowym Jorku nikt nie nazywał jej „dziecko”. – Mamy samochód – powiedziała Aurelia, nie zawracając sobie głowy czekaniem na prezentacje czy pozdrowienia. Wierciła się z podniecenia. "To miłe." Rebecca nie była pewna, czy należy to powiedzieć, ale Aurelia uśmiechnęła się do niej. „Nigdy wcześniej nie mieliśmy samochodu”, wyjaśniła. Ciotka Claudia złapała Rebeccę za rękę i pociągnęła ją w stronę ruchomych schodów, a Aurelia zbiegła przed nimi.

– Pieniądze FEMA – szepnęła ciotka Claudia. Rebecca próbowała sobie przypomnieć, czym dokładnie jest FEMA — może coś wspólnego z rządem. „Zdecydowałem, że potrzebuję go do pracy, zanim tramwaj znów zacznie jeździć na St. Charles”. – Pracujesz w Dzielnicy Francuskiej, prawda? zapytała Rebecca. Jej ojciec przekazał jej kilka informacji, w swój zwykły rozproszony sposób. Był całkowicie rozkojarzony przez ostatnie dwa tygodnie, odkąd ogłosił, że wyciąga ją ze szkoły i wysyła na Głębokie Południe na całe miesiące. „Na Jackson Square”. Ciotka Klaudia skinęła głową, bez tchu z wysiłku podchodzenia do jedynej karuzeli bagażowej otoczonej przez oczekujących pasażerów. „Czytam karty tarota. To było spokojne lato, ale sytuacja znów zaczyna się poprawiać. Turyści, zjazdy i tak dalej. – Och – powiedziała Rebecca. Nagle strój ciotki nabrał sensu: w pewnym sensie był to jej strój biurowy. Jednak jeszcze większą zagadką było to, dlaczego jej zdecydowanie nie przesądny ojciec uważał, że ciocia Claudia będzie idealną opiekunką. – Twój ojciec dzwonił do mnie z Atlanty – mówiła ciocia Claudia, podczas gdy Rebecca wyciągała swoją ciężką czarną torbę z karuzeli, mrugając mocno, żeby nie zawstydzić się płaczem. Było za wcześnie, by tęsknić za domem i za ojcem, ale nic na to nie mogła poradzić. Polecieli razem do Atlanty, ponieważ przed wyjazdem do Chin musiał zameldować się w tamtejszej siedzibie głównej. Pożegnali się żałośnie, jej ojciec łkał jak przerośnięte dziecko. Rebecca musiała powstrzymać się od myślenia o tym, jak bardzo będzie za nim tęsknić i jak bezużyteczny byłby bez niej.

Dlaczego zgodził się na tę głupią pracę, nie wiedziała. Zwykle nie wyjeżdżał na dłużej niż tydzień. Przez rok, w którym spędziła dwa tygodnie na obozie letnim w Maine, zanim wróciła do domu, wyglądał jak szaleniec, obłąkany zmartwieniem. – We wtorek jedzie do Chin – zdołała powiedzieć. Za szklanymi drzwiami szumiał ruch uliczny, deszcz walił na drogę między postojem taksówek a parkingiem. Aurelia pomogła podnieść drugą z toreb Rebeki na wóz i wyszli na zewnątrz. Mimo deszczu wcale nie było zimno, zdała sobie sprawę Rebecca, zdejmując bluzę z kapturem z Uniwersytetu Nowojorskiego – ojciec obiecał jej, że może iść na studia na Uniwersytecie Nowojorskim – i rozglądając się. A więc to był Nowy Orlean – mały, wilgotny, gorący. Czekające taksówki były czarno-białe, naprawdę poobijane. Ojciec Rebeki powiedział jej kiedyś, że wszystkie lotniska wyglądają tak samo, ale wiedziała, że ​​nie ma jej już w Nowym Jorku. – Mamo, czy powinniśmy tu na ciebie czekać? — spytała Aurelia, sprężysta jak kropla deszczu. Ciotka Klaudia przez chwilę wyglądała na zdziwioną, a potem przerażoną. "Nie? Nie! Nie chcę cię tu zostawiać samego! Wszyscy razem przebiegniemy przez ulicę na parking. To tylko trochę... mokry. – Pomruk grzmotu zapowiedział jeszcze intensywniejszy ulewny deszcz. Rebecca ledwo widziała ponure betonowe ściany garażu po drugiej stronie ulicy. Jej ciotka była przemoczona jak patchworkowa szmaciana lalka, zanim znaleźli schronienie w garażu. – Najlepiej trzymać się razem – powiedziała ciotka cichym głosem, prawie do siebie. Posłała Rebecce promienny uśmiech.

„Najlepiej trzymać się blisko. Tylko trochę deszczu. Aurelia, jak wygląda nasz samochód? Czy jest niebieski czy czarny?” Podczas wjazdu z lotniska miasto nie wyglądało obiecująco. Pusty kanał w kolorze piasku biegł wzdłuż szosy przez pewien odcinek, a na nim stały billboardy — jeden na… Owoce morza z Luizjany, jeden dla klubu ze striptizem w Dzielnicy Francuskiej – to oczywiście lokalne, jeśli w pewnym sensie lepki. Ale wszystko inne wyglądało jak większość innych amerykańskich miast: wzdłuż autostrady tablice z restauracjami typu fast food, plątanina wjazdów i zjazdów, kępa wysokich szklanych budynków w centrum miasta. W oddali Superdome z białymi pokrywami wyglądał jak jasna żarówka w tę deszczową noc. Dziwne jest myśleć o tym jako o miejscu, w którym przez cały tydzień po huraganie utknęły tysiące ludzi, z bardzo małą ilością jedzenia, wody lub nadziei. Ale kiedy zjechali z autostrady i zatłoczonych głównych dróg, Rebecca mogła zobaczyć coś z miejsca, o którym opowiadał jej ojciec. Garden District wyglądał tak pięknie, jak obiecał, wąskie boczne uliczki ocienione gigantycznymi dębami, domy nieskazitelne i malownicze. Wiele z nich miało wysokie białe filary, malowane okiennice oraz czarne żelazne bramy i balustrady. Niektóre miały długie ganki — galerie, jak nazywała je ciotka Klaudia — na niższych i wyższych piętrach, ciągnące się wzdłuż całej ściany domu. – A ta ulica, którą jedziemy, to Prytania – wyjaśniła ciocia Klaudia.

„Brytania?” „Z literą P — ze starej rue du Prytanée. Oparte na starożytnym greckim Prytaneum, miejscu czcili Hestię, boginię ogniska domowego. W Prytanum palono święte ognie. To było centrum życia na wsi. – Tutaj chodzimy po prostu do szkoły – dodała Aurelia. Poklepała Rebeccę w ramię, wskazując na wspaniałą posiadłość w kolorze kawy, odsuniętą od ulicy za wysoką bramą z kutego żelaza. "To jest tam." Akademia Temple Mead była w porządku, pomyślała Rebecca, starając się dobrze przyjrzeć rozłożystej, kolumnowej rezydencji. Chociaż budynek miał tylko trzy kondygnacje, wydawał się spoglądać na sąsiadów, spokojny, imponujący i trochę nadęty. Może i jest piękny, stary iw ogóle, ale Rebecca nie była specjalnie wyczekiwana na swój pierwszy dzień tam. Teraz mijali mały stary cmentarz, którego kopulaste dachy grobowców widoczne były ponad rozpadającymi się, omszałymi, białymi murami cmentarza. W Nowym Orleanie zmarłych chowano w takich naziemnych kryptach, powiedział jej ojciec Rebeki, ponieważ był zwyczajem francuskim i hiszpańskim, a mieszkańcy Nowego Orleanu lubili wszystko, co wiązało się z popisywaniem się pieniędzmi. Powiedział również, że miasto ma wysoki poziom wód gruntowych: ciała zakopane w ziemi mogą wypłynąć na powierzchnię po ulewnym deszczu. Rebecca wzdrygnęła się na myśl o trupach wystających z mokrej gleby jak ciekawskie robaki. Samochód gwałtownie zatrzymał się na Szóstej Ulicy, przed domem znacznie mniejszym i bardziej zaniedbanym niż którykolwiek z jego sąsiadów. „W domu, kochany dom” – oznajmiła ciocia Claudia, majstrując przy kontrolkach na drzwiach. Wydawało się, że nie potrafi wymyślić, jak je otworzyć. – Przynajmniej przestało padać.

Rebecca wysiadła z samochodu i przez chwilę stała na wilgotnym chodniku. Drewniany dom Vernierów był nie tylko mały — przechylił się na bok w niebezpieczny i prawdopodobnie nielegalny sposób, prawie dotykając sąsiedniego domu. Zrujnowany domek był pomalowany na wyblakły żółty kolor, a okiennice i drzwi wejściowe były niebieskie. Nad drzwiami wisiał kolorowy, ręcznie malowany napis VERNIER różowymi literami. Małe podwórko przed domem było gęstą masą zieleni usianą kilkoma białymi kwiatami; i drzewo bananowe, tłuste krople deszczu balansowały na lśniących liściach, opadały na mały ganek od frontu. „Nasz ogródek przy domku”. Ciotka Claudia wskazała na podwórko, jej bransoletki grzechotały. Rebecca wspięła się po rozklekotanych stopniach na ganek i podeszła do bujanego fotela przykutego łańcuchem do drewnianych balustrad. Nie wiedziała o „ogrodzie w domku”: wyglądał jak chwasty. Widok z ganku był na cmentarz po drugiej stronie ulicy — a raczej na jego wysokie, pokryte brudnymi smugami mury. Tuż za ulicą znajdowało się wejście z wysoką bramą. Ciotka Claudia, szukając w swojej gigantycznej szydełkowanej torbie kluczyków, które przed chwilą trzymała w dłoni, podążyła za wzrokiem Rebeki. – Cmentarz Lafayette nie jest bezpiecznym miejscem – powiedziała jej ciotka. "Niestety. Powinieneś trzymać się z daleka. – Dlaczego? Rebecca miała nagłą wizję martwych ciał sięgających, by ją złapać, ich sztywnych palców pociemniałych od ziemi. – Przestępcy i włóczędzy – powiedziała ciocia Klaudia, otwierając drzwi. „Czekają, aż turyści wejdą do środka, aby mogli ich obrabować. Tuż przed burzą zastrzelono tam jakąś biedną duszę. Jeśli nie jesteś na jednej z dużych wycieczek z przewodnikiem, nie jest to bezpieczne miejsce. Dlatego każdego popołudnia wszystkie bramy są zamykane. Naprawdę, musisz mi obiecać, że nigdy tam nie pójdziesz.

Rebecca powstrzymała się od przewrócenia oczami. Ciotka Klaudia była tak samo nadopiekuńcza jak jej ojciec. Czy nie wiedziała, że ​​Rebecca była przyzwyczajona do łapania nowojorskiego metra, spacerowania po Central Parku, spędzania czasu z przyjaciółmi w centrum miasta? Jej ciotka stała w progu z uchylonymi drzwiami, z kluczem wciąż w zamku, jakby czekała na uroczystą obietnicę Rebeki, zanim będą mogli wejść do środka. "Oto Marilyn!" zawołała Aurelia. Mały, długowłosy, czarno-biały kot wpadł przez drzwi, minął wyciągnięte ręce Aurelii i ruszył ścieżką. Jakby przysłuchiwała się ich rozmowie, kot pomknął ulicą w kierunku bramy cmentarza. Bez wahania przecisnęła się pod najniższym szczeblem bramy i zniknęła w ciemności. Rebecca nie mogła powstrzymać śmiechu. – Ten kot daje bardzo zły przykład – westchnęła ciocia Klaudia, potrząsając głową. Wydawało się, że zapomniała o tym, żeby Rebecca obiecywała coś, co było równie dobre: ​​Rebecca miała nadzieję, że niedługo pójdzie w ślady Marilyn. W końcu była z Nowego Jorku: mały cmentarz w tak małym mieście jak to jej nie przerażał.

insta viewer